- Pięćset tysięcy dolarów.
- To nie tak znowu dużo. Tyle musimy przecież mieć. Znajdziemy... Philip wstał i podszedł do okna. Przez chwilę wpatrywał się w ciemności, wreszcie odwrócił do żony. - Nie mamy. - Nie mamy? - powtórzyła, jakby nie rozumiała znaczenia usłyszanych słów, czy też nie dawała im wiary. - Możemy przecież coś sprzedać. Obligacje, papiery wartościowe, czy jak się to tam nazywa. Na którymś z naszych kont na pewno... - Mamy dom - przerwał ostro. - Jest twoja biżuteria. Obrazy. Różne nieruchomości rozsiane w mieście. To wszystko kosztuje. Sporo inwestowałem w ostatnich latach. Głównie w przestrzenie handlowe. Wydzierżawienie jednej stopy kwadratowej pod sklep kosztuje mniej więcej osiemnaście dolarów. Osiemnaście dolarów za stopę kwadratową, Hope! A mimo to nie brakowało chętnych. Włożyłem w ten interes prawie wszystkie nasze pieniądze. I co? Teraz te budynki świecą pustkami. Jest jeszcze gorzej niż w St. Charles. Hope wpatrywała się w męża z przerażeniem na twarzy. - Sprzedaj je, Philipie - powiedziała cicho. - Sprzedaj natychmiast. - Masz mnie za idiotę? Myślisz, że jeszcze o tym nie pomyślałem? - Wobec tego, co przed chwilą usłyszałam, lepiej żebym nie odpowiadała na twoje pytanie. - Straciły na wartości, nie zwrócą nam pieniędzy, które w nie włożyłem. - Odwrócił się na powrót do okna. - Jest człowiek, który zgodził się spłacić nasz kredyt w zamian za połowę udziałów w hotelu. - Dobry Boże! - Hope chwyciła się oparcia krzesła. - Co ludzie o nas powiedzą. Staniemy się pośmiewiskiem całego miasta. - Nie zgodziłem się. - Nie zgodziłeś się? - Pokręciła głową, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. - Jak w takim razie spłacimy pożyczkę? - Hotel jest dla mnie wszystkim, Hope. Nie możemy go stracić. - Obszedł biurko, stanął przed żoną, spojrzał jej prosto w oczy. - Pozostaje twoja biżuteria, kolekcja sztuki i rolls. Nasz dom. Letnia rezydencja. Rzeczy stanowiące naszą prywatną własność. Ile pieniędzy powinienem zabrać ze sobą podczas wizyty w Japonii? Hope zaczęła drżeć. - O czym ty mówisz? - Musimy się pozbyć tego wszystkiego. - Boże - jęknęła. - Co ja powiem naszym znajomym? - Nie obchodzi mnie, co powiesz naszym znajomym! - Nie krzycz na mnie, Philipie. To nie moja wina, że mamy kłopoty. - Jasne, że nie - sarknął gniewnie. - Ty jesteś święta. pojemniki szklane - Zapewniałeś, że potrafisz mnie utrzymać, a teraz opowiadasz, że mamy sprzedać dom i moją biżuterię? Gdzie będziemy mieszkać? Pomyślałeś o Glorii? Co z jej przyszłością? Słowa Hope dotknęły go do żywego. Zaklął cicho, odwrócił się gwałtownie i podszedł do biurka. Przez chwilę stał w milczeniu, wreszcie podniósł głowę. - Potrafiłem dotąd utrzymać rodzinę, utrzymam i teraz. - Jak? Sprzedając dom? - Nie sprzedamy go od razu, obciążymy hipotekę. Nie wyrzucą nas na ulicę. - Do czasu kiedy i tej pożyczki nie będziesz w stanie spłacić. Jak długo to może trwać, Philipie? Dwa tygodnie? Dwa lata? Dziesięć lat? - Dość, Hope - wycedził przez zęby. - Jak mogłeś do tego dopuścić? - zapytała, podchodząc do niego i zaciskając kurczowo palce na jego ramionach. - Ty beznadziejny głupcze. Jak mogłeś być taki... lekkomyślny? Krótkowzroczny? Philip szarpnął się jak dźgnięty nożem, chwycił żonę za dłonie. Rysy mu stężały. - Zapomniałaś o przysiędze małżeńskiej, kochanie? Była w niej chyba mowa o miłości i wierności, szczęściu i nieszczęściu, zdrowiu i chorobie? Powinnaś iść natychmiast do spowiedzi, jeśli nie chcesz, żeby twoja nieśmiertelna dusza smażyła się w ogniu piekielnym. - Dalej, bluźnij - odparła. - Będę się za ciebie modlić. Skrzywił się i odwrócił wzrok. - Obłożymy dom hipoteką i sprzedamy letnią rezydencję. Musimy pozbyć się rollsa, w razie potrzeby ruszymy twoją biżuterię i wystawimy na aukcję kilka obrazów z naszej kolekcji. Nie mamy innego wyjścia. - A ten kupiec, który chciał spłacić nasz dług? Czy nie moglibyśmy... - Nie, Hope. - Nagle poczuł się bardzo stary. Znacznie starszy, niż był w rzeczywistości. Wypalony i sterany życiem. - Dobranoc. - Philipie - szepnęła - spójrz na mnie. Znał doskonale ten niski, gardłowy ton w jej głosie. Oznaczał, że żona czegoś od niego chce. Niechętnie podniósł wzrok. Zsunęła szlafrok z ramion, miękka tkanina opadła z cichym szelestem na podłogę. Hope stała przed nim w zwiewnej, przezroczystej koszuli nocnej. - Podejdź tutaj - poprosiła. Kiedy usłuchał, zarzuciła mu ramiona na szyję i przylgnęła do niego całym ciałem. - Jest przecież wyjście z sytuacji - mruknęła mu do ucha. - Dopuść do spółki tego człowieka, który chce spłacić dług. Kalkulatory Chciał powiedzieć „nie”, ale wtedy Hope odwróciłaby się na pięcie i wyszła. Pogardzał sobą, nie był jednak w stanie znaleźć dość siły, by przerwać żenującą scenę. - Zostanie nam przecież polowa udziałów. - Dłoń żony zsuwała się coraz niżej, na podbrzusze. - Co mam zrobić, żeby cię przekonać? Zdawał sobie sprawę, że nim manipuluje, ale i tak jej pragnął. Chciał ją wziąć tutaj, zaraz, na blacie cyprysowego biurka. Jeśli jej ulegnie, będzie mógł kochać się z Hope tak, jak on będzie chciał. Nie tylko dzisiaj, także jutro, przez najbliższe dni, może nawet tygodnie. Tak długo, aż Hope uzna, że spłaciła już swój dług wobec niego, że nie jest już mu nic winna. Koniec będzie bolesny, ale wart całkowitego zapomnienia się w rozkoszy. Boże, nienawidził Hope równie mocno, jak jej pożądał. Jeszcze bardziej zaś nienawidził samego siebie. - Znajomym powiemy, że byłeś już zmęczony codzienną harówką - przekonywała, przyklękając przed Philipem i rozpinając mu spodnie. - Że nie masz syna, który mógłby przejąć twoje obowiązki, więc postanowiłeś przyjąć wspólnika. Poczuł ciepły oddech na skórze, jęknął, zatopił palce w ciemnych włosach żony. - Widzisz, jak dobrze? - szeptała. - Tak może być... cały czas. - Tak...